Biegłem na czele tłumu
wciąż niepewny
czy oni dotrzymają słowa.
Wpadliśmy wreszcie przez bramę
wykrzykując coś o wolności
wtedy oddzielono mnie od reszty.
Mogłem już patrzeć z boku:
kościsty
w poplamionym fartuchu
koń
jednym ciosem rozbijał im głowy.
Śmierdzące powietrze
lepiło się do rąk i twarzy.
Ale nie dali mi patrzeć zbyt długo
znowu wygnali na ulicę
trzeba zebrać następnych.
Stoję pośród placu
i machając wielobarwnym sztandarem
wołam:
bracia! zgromadźcie się.
Bracia!
Ci co żyją daleko nie są wcale ludźmi -
ciała ich żółte i karmione trawą
nie wydzielają żadnej ludzkiej woni.
Cierpią? - któż lepiej zna się na cierpieniu
od nas palonych żywcem w krematoriach
dławionych gipsem, błądzących wśród ruin
i rysujących palcem drogie twarze w mgle.
Tak, my jesteśmy ludźmi. Znamy wartość życia,
czytamy Biblię, latem podziwiamy
ważki błękitne nad sennym strumieniem,
jesienią w naszym kraju na wzgórzach zapłoną wrzosy
do szkoły pójdą dzieci w białych kołnierzykach
uczyć się cenić kulturę i korzystać z praw...
Czy ci mają kulturę? Samce w zgliszczach pagód
z bambusów robią pułapki na ludzi. Na twarzach! bąble potu -
samice ich brudne
nie znają łagodności,
wytrzeszczają oczy
i wyją nad trupkami ustrzelonych młodych...
Dodane przez: HdwaO